Radoslaw Purski Radoslaw Purski
426
BLOG

Pocałunek Boga

Radoslaw Purski Radoslaw Purski Rozmaitości Obserwuj notkę 2

Niektóre z przedstawionych poniżej wydarzeń są autentyczne. Podobnie rzecz się ma z bohaterami – niektórzy z nich to postaci z krwi i kości. Jedynie cała reszta jest fikcją.

CZĘŚĆ PIERWSZA

godzina 17.15, listopad 1945 Kraków, cmentarz Rakowicki

Zapadał już zmierzch, gdy w pobliżu bramy cmentarnej pojawiła się mała grupa osób. Na czele konduktu kroczył ksiądz, który pochyliwszy głowę, wydawał się pogrążony w głębokiej zadumie. W ślad za księdzem wolnym krokiem podążało czterech grabarzy niosących trumnę. Zbliżyli się do świeżo wykopanego dołu i opuścili ostrożnie ładunek. Ksiądz zmówił krótką modlitwę i odszedł. Grabarze chwycili za łopaty i pokrzykując do siebie wesoło, poczęli energicznie zasypywać dół. Było zimno i nieprzyjemnie, a gdzieś tam w przytulnej i ciepłej kantynie czekały na nich wódka i śledzie. Nic więc dziwnego, że chcieli zakończyć robotę jak najszybciej.

godzina 23.15, listopad 1945 Kraków, cmentarz Rakowicki

Na wąskiej ścieżce cmentarnej pojawiło się dwóch mężczyzn. Wolno, omijając kałuże i ostrożnie okrążając sypiące się pomniki, poczęli zbliżać się do świeżo zasypanego grobu. Niższy z mężczyzn pchał przed sobą, z wyraźnym trudem, taczkę murarską.

W bladym świetle księżyca widać było, jak wyższy z przybyłych wskazał swojemu kompanowi miejsce i sięgnął po łopaty, leżące na dnie taczki. Zaczęli kopać. Po pół godzinie rozległ się zgrzytliwy dźwięk – łopaty uderzyły o coś twardego. Wyższy z kopiących wskoczył do dołu i począł rozgarniać resztki piasku z wieka trumny. Niższy podał mu łom i po chwili dał się słyszeć trzask kruszonego drewna. Siedzący w dole podał coś z wysiłkiem towarzyszowi – ten zaś, sapiąc ciężko, wyciągnął ową rzecz ku górze. Wyższy z kopiących wyskoczył na powierzchnię i razem ostrożnie ułożyli przedmiot na taczce.

Stali przez chwilę, dysząc i ocierając pot z czół. Wyższy z mężczyzn wyciągnął z kieszeni papierosy i poczęstował towarzysza. Ogniki żarzyły się przez kilka minut w ciemności, po czym spadły w dół, wprost na pustą trumnę. Dwaj wspólnicy chwycili za łopaty i zasypali grób. Zegar na kościelnej dzwonnicy wskazywał pierwszą w nocy, gdy opuszczali cmentarz.

maj 1649 Londyn

Było piękne majowe popołudnie. Vincent Kort siedział w swoim gabinecie i odchyliwszy się z lekka w fotelu, sączył powoli przedniej marki koniak. Życie układało mu się wspaniale. Miał dwadzieścia osiem lat, od kilku miesięcy prowadził własną, świetnie się rozwijającą praktykę lekarską – mimo młodego wieku zyskał już zaufanie pacjentów, a starsi wiekiem koledzy po fachu zazdrośnie obserwowali tłumy kłębiące się w jego poczekalni. Majątek rósł, młoda żona olśniewała urodą i wdziękiem salony stolicy, a syn wykazywał nadzwyczajne jak na roczne dziecko zdolności.

Życie było zdecydowanie piękne i Kort, oglądając z przyjemnością kieliszek pełen mieniącego się w promieniach słonecznych koniaku, był święcie przekonany, że to, co najlepsze, dopiero jest przed nim. Że dopiero się zdarzy i dopiero nadejdzie.

Te błogie rozmyślania przerwane zostały nagle przez ciche pukanie do drzwi. Kort odstawił kieliszek, przeczesał dłonią włosy, strzepnął niewidzialny pyłek z rękawa i odchrząknął.

– Proszę wejść!

Drzwi uchyliły się powoli. W gabinecie pojawił się niemłody już mężczyzna o siwiejących włosach, noszący przyciasne i źle skrojone ubranie nieokreślonego koloru. Twarz miał szarą, cerę ziemistą i nie trzeba było kończyć medycyny, by zauważyć, że jest z nim zdecydowanie coś nie w porządku.

– Dzień dobry panie doktorze. Czy mogę?

– Ależ oczywiście, oczywiście. Pan Smith, tak? Jeśli się nie mylę? Czym mogę służyć?

Smith podszedł powoli do imponujących rozmiarów dębowego biurka i usiadł na złoconym krześle naprzeciw młodego lekarza.

– Chciałem z panem chwilę pogawędzić, doktorze Kort. Jeśli można.

– Ależ oczywiście, drogi panie. Jestem, co prawda, jedynie lekarzem ciał, a nie dusz, ale zawsze z przyjemnością wysłuchuję tego, co mają do powiedzenia moi pacjenci.

– Otóż właśnie. Czy wierzy pan w duszę? Nieśmiertelną duszę, panie Kort?

Kort się roześmiał.

– Jestem zatwardziałym, niewierzącym i praktykującym ateistą, drogi panie Smith. Nie ma i nigdy nie było czegoś takiego jak nieśmiertelna dusza.

– To zabawne, bo przed chwilą raczył pan wspomnieć o leczeniu duszy. Jak zatem można leczyć coś, czego nie ma i nigdy nie było?

– Przyjmijmy, że była to jedynie figura stylistyczna – Kort zmarszczył brwi. – Czym mogę służyć?

– To straszne – ciągnął nieznajomy, wydając się nie słyszeć pytania – to straszne. W takim razie, wedle pana przekonania, wszystko kończy się w momencie naszej śmierci. Koniec, pustka i ciemność. Jesteśmy chwil parę na tym świecie, walczymy o ochłapy dla żołądka, o trochę miłości i szczęścia, żeby poprawić sobie samopoczucie i lepiej trawić te ochłapy – bo trawienie to rzecz bardzo ważna prawda? I co potem? Znikamy w nicości? Czy nie jest to przygnębiające?

– Bardzo przygnębiające – chrząknął Kort. – Gdyby zechciał pan jednak łaskawie określić cel swojej wizyty, byłbym niezmiernie zobowiązany.

– A jak pan uważa – pytał dalej Smith – czy ludzie są dobrzy z natury?

– Widzę, że jest pan w nad wyraz filozoficznym nastroju panie Smith – Kort odchrząknął po raz drugi. – Ale nie bardzo wiem, jaki to ma związek z medycyną. Mój czas jest bardzo cenny, mam jeszcze kilka wizyt dzisiejszego popołudnia i dlatego byłbym niezmiernie zobowiązany...

– Ach, proszę się nie obawiać – uśmiechnął się Smith. – Zapłacę za pański cenny czas, i to sowicie. Zatem, jak pan uważa – czy ludzie są dobrzy z natury?

– Oczywiście – Kort przybrał napuszony wyraz twarzy – są na to świetne przykłady na kartach historii, są szlachetne nazwiska powiązane ze szlachetnymi czynami, dowody oddania, przyjaźni i miłości. To oczywiste. Nie mówiąc już o zwykłych, przeciętnych obywatelach, którzy swoją pracą, trudem i codzienną, bohaterską walką o byt...

– Tak, tak – Smith pokiwał głową, uśmiechając się pod nosem – a ja uważam, że ludzie to z natury straszne bydlęta. Bydlęta, które do perfekcji opanowały sztukę kamuflażu i trzymają swoje paskudne instynkty na wodzy tylko ze względu na okoliczności. Natomiast kiedy tylko nadarzy się sposobność, dają upust swojej paskudnej naturze i zachowują się jak bydlęta właśnie. Nie wierzy pan w istnienie nieśmiertelnej duszy, czy tak, doktorze?

– Tak powiedziałem – odparł Kort – i tak jest.

– A zatem – Smith uśmiechnął się – a zatem, co by pan mi dał, gdybym... dajmy na to, zaoferował panu nieśmiertelność tu, na ziemi. Nieśmiertelność i wieczną młodość?

– To niemożliwe!

– Niemożliwe? Czyżby?

– Zapomina pan drogi panie Smith, że jestem lekarzem. I jako osoba wykształcona nie wierzę w gusła, czary i wiedźmy tak jak plebs. Jesteśmy, niestety, śmiertelni. I to jest cena, jaką płacimy za życie.

– A jednak jest to możliwe, panie Kort. I ja panu daję taką możliwość.

– Jeszcze chwila i zacznę uważać pana za szaleńca!

– Cokolwiek zechce pan o mnie myśleć, jest to tylko i wyłącznie pańska rzecz. Ale moja oferta jest aktualna, dopóki nie opuszczę tego pokoju.

– Kim pan jest, panie Smith?

– Czy to ważne? Nie jestem nawet pewien, czy rzeczywiście nazywam się Smith. Niektórzy znają mnie pod nazwiskiem Brown. A są setki i tysiące takich, którzy nazywają mnie zupełnie inaczej.

Kort zakręcił się po gabinecie, nerwowo zacierając ręce. Podszedł do okna, wyjrzał przez nie i odwrócił się nagle.

– Przyjmując... przyjmując, że przez krótką chwilę uwierzę w pańską... hm... zadziwiającą i niedorzeczną propozycję... Rozumiem, że nie ma nic za darmo, czy tak? Jest jakaś cena, prawda?

– Oczywiście – Smith uśmiechnął się i pokiwał głową, – Pięknie pan to ujął. Nie ma nic za darmo. Ceną jest... życie innych.

– Nie rozumiem.

– Załóżmy przez moment, że, dajmy na to, jest pan mordercą. Powiedzmy, że zamordował pan człowieka...

– Panie Smith!

– I powiedzmy, że śmierć tego człowieka przedłuża pańskie życie o trzydzieści lat. Ilu ich trzeba zabić, żeby żyć tysiąc lat, na ten przykład?

– Panie Smith! Pan wybaczy, ale nie mam ochoty na dalsze prowadzenie tej rozmowy! Proszę opuścić mój dom! I to natychmiast!

– Powiedzmy, że trzeba zabić około trzydziestu trzech – ciągnął niewzruszony Smith – tylko trzydzieści trzy istnienia, żeby zobaczyć i przeżyć całe dziesięć wieków! Czy to dużo?

– Pani Smith! Zdecydowanie proszę pana o opuszczenie...

– Jest pan lekarzem, prawda? Posiadł pan wiedzę niedostępną dla zwykłych śmiertelników – wiedzę, którą można wykorzystać we własnym, dobrze pojętym interesie. Tylko trzydziestu trzech pacjentów, panie Kort. Albo więcej, jeśli ma pan ochotę. Albo mniej. To zależy od pana i to takie proste. Wieczne życie i wieczna młodość. To towar, o który chyba warto powalczyć? Zwłaszcza jeżeli nie wierzy się w nieśmiertelną duszę. Niech pan pomyśli – zobaczy pan, jak dorastają pańskie wnuki, prawnuki i praprawnuki...

Kort otarł ręką pot z czoła. Pocił się straszliwie, słuchając tego człowieka i zachodził w głowę, kim jest ten gość, który mówił o rzeczach okrutnych z takim spokojem i obojętnością.

– Proszę... proszę opuścić mój gabinet i nigdy więcej tu nie wracać. Będę panu wielce zobowiązany, panie Smith.

Smith wstał z krzesła i pokiwał głową, jakby zastanawiając się nad czymś.

– Odejdę i więcej już tu nie wrócę, panie Kort. Ale nie znaczy to wcale, że nigdy się już nie spotkamy. Bo spotkamy się na pewno. Tyle że ja będę jeszcze tym samym panem Smith, a pan...

– Proszę wyjść!

– ...a pan nie będzie już lekarzem i nie będzie się pan nazywał Kort. Pańskie nazwisko w niedalekiej przyszłości będzie budziło grozę, strach i przerażenie. Będzie pan człowiekiem, który dopuści się straszliwych czynów. Będzie pan wyjętym spod prawa renegatem i mordercą.

– Proszę wyjść!

– Życzę miłego dnia – Smith skłonił się drwiąco i wyszedł.

Kort opadł spocony na fotel. Dyszał przez chwilę ciężko, ocierając czoło chusteczką.

Drzwi otworzyły się cicho i do gabinetu weszła młoda i piękna kobieta.

– Co się stało, kochanie? Wyglądasz strasznie.

Podeszła do Korta i pogłaskała go po głowie.

– Nic, nic to... – Kort uśmiechnął się słabo – to tylko jakieś cienie dawnych historii rodzinnych... Historii wyssanych z palca...

*

Doktor Vincent Kort nie mógł zasnąć tej nocy. Przewracał się z boku na bok, wsłuchując się w miarowy oddech leżącej obok niego żony i kroki zapóźnionych przechodniów, niosące się niepokojąco po pustej londyńskiej ulicy. Kilka razy wstawał z łóżka i krążył niespokojnie wokół sypialni, zaglądając co parę minut do kołyski syna. Około trzeciej w nocy podjął decyzję i cicho wyszedłszy z pokoju, skierował się do położonej obok gabinetu lekarskiego biblioteki.

Zapalił świece – grzbiety tomów ustawionych rzędami na olbrzymich regałach zalśniły ponuro. Ustawił drabinę, by dosięgnąć najwyższej półki. Przez kilka minut wodził palcem po grzbietach książek i mrużył oczy, by lepiej odczytać tytuły. W końcu znalazł to, czego szukał – cienki tomik oprawiony w skórę cielęcą, bez tytułu i bez nazwiska autora na okładce. Zszedł z drabiny i siadł w fotelu, przysuwając do siebie świecę.

Otworzył książeczkę i przeczytał napis na pierwszej stronie; słowa wykaligrafowane były drobnym, starannym pismem: „Charles Kort – pamiętnik”.

Szybko przerzucił strony pamiętnika, najwyraźniej czegoś szukając. Zabrało mu to około pięciu minut, nim znalazł odpowiedni ustęp na ostatniej stronie. Przeczytał go uważnie i podniósł głowę, patrząc w ciemność. Po chwili otarł pot z czoła i przeczytał raz jeszcze:

15 maja 1545 roku

Dziś odwiedził mnie przedziwny gość – niejaki pan Smith. Nie znałem go nigdy przedtem i nigdy wcześniej nie słyszałem o tym człowieku. Pan Smith złożył mi pewną propozycję. Propozycja, jak i związana z nią obietnica, wydała mi się szalona i okrutna, i przede wszystkim niemożliwa do spełnienia. A jednak, po krótkiej rozmowie, zdecydowałem się ją przyjąć. Bo niby dlaczego nie? Cóż mam do stracenia?

*

maj 2007 Kraków, cmentarz Rakowicki

Tomasz Korcz zaparkował swój samochód nieopodal bramy kościoła, wysiadł ze środka i trzasnąwszy głośno drzwiami, skierował się w stronę plebanii. W ogródku, tuż przy plebanii, jakiś facet odziany jedynie w krótkie majtki, tkwiąc w pozycji na czworaka, uwijał się raźno wśród grządek kapusty. Tomasz pomachał w jego stronę.

– Dzień dobry! Dzień dobry! Jak rzodkiewki, księże proboszczu?

Facet w majtkach uniósł głowę i machnął wesoło ręką w odpowiedzi.

– Z rzodkiewkami krucho, panie Tomaszu. Ale kapusty jest więcej, niż mi potrzeba.

– To chyba dobrze, nieprawdaż? Ponoć dobra kapusta nie jest zła?

– Zależy, co kto lubi, panie Tomaszu – proboszcz wstał z ziemi i otrzepał kolana. – Ale ja chyba nie jestem królikiem, mimo że szczycę się uzębieniem pokaźnych rozmiarów.

– Cóż, jesteśmy tym, czym nas stworzył Pan, nieprawdaż?

– O tak! – Proboszcz roześmiał się głośno. – I cieszę się, że nie mam długich uszu. Trawiłbym całe długie godziny na ich szorowaniu.

– Cieszę się, że jest nas dwóch w takim układzie. I że znalazłem się w tak doborowym towarzystwie ludzi o czystych rękach i domytych uszach. To rzadka i cenna rzecz w dzisiejszych czasach.

– Cenię pańskie poczucie humoru, panie Tomaszu – proboszcz podszedł do furtki, wyciągając dłoń. – Czym mogę służyć?

– Chciałbym zamienić parę słów na temat cmentarza i powierzchni przeznaczonych na nowe groby.

– Proszę do środka – proboszcz otworzył drzwi prowadzące do plebani i wprowadził gościa do chłodnego, zacienionego pomieszczenia. Zakręcił się wokół kredensu i nalawszy sobie i przybyłemu pokaźną porcję kumysu koziego, usiadł na krześle.

– W czym rzecz?

– Jest taka praktyka – zaczął Tomasz, wyciągając z teczki papiery i kładąc je na stole – że po pięćdziesięciu latach groby, którymi nikt się nie opiekuje i których nikt nie odwiedza, są opróżniane i wykorzystywane na nowo...

– Zgadza się.

– Zatem dwa tygodnie temu, zgodnie z procedurą, rozpoczęliśmy opróżnianie zaniedbanych kwater...

– Tak jak ustaliliśmy.

– Tak jak ustaliliśmy, księże proboszczu. W tym roku do opróżnienia przeznaczono pięć grobów. Proszę sobie więc wyobrazić moje zdumienie, gdy po otwarciu okazało się, że trzy z nich są zupełnie puste.

– Puste? W jakim sensie puste?

– Puste w sensie pustki, księże proboszczu. Po prostu nic w nich nie było.

– Hm – proboszcz podrapał się w głowę – a upływ czasu? Działanie warunków zewnętrznych? Wreszcie... hm... szkodniki i pasożyty?

– Od ponad dziesięciu lat pracuję jako administrator cmentarza i jestem świetnie poinformowany na temat tego, co może się stać i co dzieje się z ciałem ludzkim pozostawionym w ziemi na dłuższy czas. Wiem wszystko o wszystkim, co gryzie, pożera i rozkłada. Mimo wszystkich tych czynników zawsze zostaje jakiś ślad. Natomiast w tym przypadku... nie ma żadnych śladów.

– Jest pan pewien?

– Absolutnie. Po dokładnych oględzinach grobów nasuwa się tylko jedno logiczne rozwiązanie. Ciała zostały usunięte z premedytacją.

– Z premedytacją? A któż mógłby dopuścić się takiego czynu?

– To jest właśnie zagadka, księże proboszczu. Nie mam pojęcia kto, kiedy i w jakich okolicznościach opróżnił groby. Wiem tylko tyle, że są puste.

– Czy... czy chce pan, bym zawiadomił policję?

– Przyszedłem porozmawiać właśnie w tej sprawie. Czy mógłby mi ksiądz udostępnić dane na temat grobowców i pogrzebanych w nich osób? Chciałbym najpierw przeprowadzić małe śledztwo, na własną rękę, jeśli można.

– Ależ oczywiście, oczywiście, panie Tomaszu. Jak nazywali się ci nieszczęśnicy?

– Pierwszy z nich – Tomasz Korcz zerknął w papiery rozłożone na stole – to niejaki Bolesław Opień. Drugi nazywał się Adam Muszyński. A ostatni to Zenon Kobiela. Wszyscy pochowani zostali w listopadzie tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Czy ksiądz zna te nazwiska? Czy może z czymś się księdzu kojarzą?

– Z niczym. Absolutnie z niczym. Ale jeżeli będę mógł być w czymś pomocny... Sprawdzę to w księdze parafialnej. Od początku dziewiętnastego wieku prowadzona była bardzo sumiennie przez kolejnych proboszczów. Czy zna pan dokładne daty pochówków?

– To jest właśnie kolejna zastanawiająca rzecz – Tomasz Korcz podał proboszczowi kartkę papieru. – To są daty, które znalazłem na nagrobkach. I wychodzi na to, że wszyscy trzej zostali pochowani tego samego dnia.

– Dobrze – proboszcz spojrzał na kartkę, po czym podniósł szklankę i upił łyk kumysu – pojawię się w pańskim biurze, jak tylko będę coś wiedział. Dziękuję za informacje, panie Tomaszu.

– Cieszę się, że mogę się na coś przydać – Tomasz uśmiechnął się, wstając – jestem tak strasznym beztalenciem, że cieszy mnie najmniejszy nawet przejaw mojej użyteczności.

*

Rok tysiąc sześćset czterdziesty dziewiąty był to rok gwałtownych i krwawych wydarzeń, podobnie zresztą jak lata, które go poprzedził,y i lata, które miały po nim nastąpić.

Trzydziestego stycznia ścięto angielskiego króla Karola I Stuarta, a dziewiętnastego maja ogłoszono Anglię republiką i odtrąbiono z wielką pompą koniec monarchii. Niejaki Oliver Cromwell rządził niepodzielnie Londynem i przygotowywał się właśnie do przejęcia pełni władzy w kraju. Przejęcie owej pełni nastąpiło dokładnie cztery lata później, kiedy to Cromwell ogłosił się miłościwie panującym Lordem Protektorem Wielkiej Brytanii i Irlandii. Lord cieszył się władzą do września tysiąc sześćset pięćdziesiątego ósmego roku, kiedy to zmarł nagle w dość tajemniczych okolicznościach. Plotka głosi, że został zamordowany, a niektórzy powiadają, że ktoś najzwyczajniej w świecie poczęstował go trucizną.

To, co zdarzyło się potem, nie budzi już natomiast żadnych wątpliwości. W tysiąc sześćset sześćdziesiątym pierwszym roku na tronie Anglii zasiadł ponownie jeden ze Stuartów – Karol II. W ramach pośmiertnego rewanżu ciało Cromwella wywleczono z grobu, publicznie powieszono, wychłostano i zbezczeszczono w najwymyślniejszy sposób, a następnie porzucono w nieznanym miejscu na terenie Londynu.

Na tronie Francji zasiadał w owym czasie małoletni Ludwik XIV, przyszły Król Słońce. Faktycznym rządcą państwa francuskiego był jednakże niejaki kardynał Giulio Mazarini, włoski szlachcic o wątpliwych korzeniach, były kapitan piechoty papieskiej, ksiądz bez święceń kapłańskich i jak wieść niesie, kochanek Anny Austriaczki, wdowy po Ludwiku XIII. Mówiło się także, że był to człowiek niesamowicie chciwy i niewyobrażalnie wręcz skąpy.

We Francji trwała w tym czasie formalna wojna domowa zwana Frondą. Tłumy zbuntowanych mieszczan budowały na ulicach Paryża barykady, a związana z nimi sojuszem arystokracja prowadziła potajemne układy z dworem dla uzyskania jak największych korzyści w dobrach, majątkach i tytułach, czyli krótko mówiąc, we wszystkim, co jest niezbędne do życia przeciętnemu arystokracie. Nie przeszkadzało to bynajmniej arystokratom głośno protestować przeciwko tyranii i absolutyzmowi, wrzaskliwie piętnować politykę Mazariniego i podgrzewać bojowe nastroje frondystów.

Słowem – we Francji w tym czasie wszyscy świetnie się bawili. Zresztą cała Europa bawiła się przednio.

Hiszpania targała się za łby z Francją, a wspierani przez Francuzów Katalończycy, Neapolitańczycy i Portugalczycy buntowali się ochoczo przeciw Hiszpanii.

Polska zmagała się z Chmielnickim i jego zbuntowanymi Kozakami – niedługo zaś miała wybuchnąć wojna z Rosją, a po polskiej ziemi miały przewalić się tłumy zbrojnych Szwedów. A w Anglii, jak już rzekliśmy, trwała w najlepsze rewolucja.

Nic więc dziwnego, że w tych warunkach szpiegowano się zawzięcie i na wszystkie możliwe sposoby. Tłumy kapusiów, działających nierzadko na kilka frontów i dla kilku panów, zbrojne bandy sprzedajnych najemników i najzwyklejsi zdrajcy byli źródłem cennych informacji. A informacja był to towar wielce poszukiwany. Bardzo łatwo można było w tamtych czasach przypłacić życiem niewinną pogawędkę przy kielichu czy zostać zakutym w kajdany wskutek nieopatrznej uwagi czy komentarza wygłoszonego w niestosownym momencie. Wystarczyło lekkie podejrzenie i bogu ducha winni nieszczęśnicy lądowali w lochach lub w koloniach karnych. Najczęściej jednak bywali mordowani.

Taki był więc wesoły rok 1649 i taka była Anglia u progu panowania Lorda Protektora.

 

Vincent Kort daleki był od polityki. Nie interesował się nią zupełnie i nigdy w życiu nie był niczyim stronnikiem. Studia medyczne były niełatwe, wymagały wielu poświęceń i Kort nareszcie zaczynał zbierać owoce swoich wyrzeczeń. Miał świadomość bliskości ostatecznego sukcesu i nie miał najmniejszej ochoty rujnować sobie świetnej kariery i rzucać się w niepewne awantury, walcząc w imię, podejrzanych lub brudnych, interesów różnych partii i frakcji. A jednak zdarzyło się któregoś dnia, że polityka zainteresowała się Kortem.

Był to jeden z tych niewesołych listopadowych poranków, gdy deszcz tnie bezlitośnie w twarz, a wiatr idzie mu w sukurs, wyjąc i zawodząc jękliwie. Vincent Kort wszedł do swego gabinetu, przeciągnął się i ziewnął, przetarł oczy, wypędzając resztki snu i usiadł za biurkiem. Wtedy właśnie zapukano do drzwi. W gabinecie pojawiło się trzech dżentelmenów w czarnych płaszczach i czarnych kapeluszach. Miny mieli poważne i zasępione.

– Czy Vincent Kort? – zapytał najbardziej posępny z nich i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Jest pan aresztowany w imieniu Republiki. Proszę pójść z nami.

– Aresztowany? – Kort zamarł na chwilę, słysząc to groźne słowo. – Czy panowie są pewni, że to nie jest jakaś pomyłka?

– Jesteśmy pewni, drogi panie. Proszę zabrać swoje rzeczy i udać się z nami. Uprzedzam – posępny człowiek zaakcentował to słowo – że opór nie mam sensu. Mamy wystarczająco długie szpady, panie Kort, by dosięgnąć czubka pańskiego nosa i obciąć panu końce uszu.

– Czy... czy mogę pożegnać się z żoną? – Kort otarł pot z czoła.

– Przykro mi, ale nie – odparł posępny dżentelmen. – Mamy rozkaz uniemożliwić panu wszelkie próby kontaktu z otoczeniem. Przez słowo „uniemożliwić” rozumiem sięgnięcie po środek ostateczny, czyli pańską śmierć, panie Kort. Proszę, zatem, niech pan będzie łaskaw udać się z nami.

Vincent Kort zarzucił na ramiona płaszcz i rozejrzał się bezradnie dookoła, jakby szukając pomocy u sprzętów domowych – te jednak pozostały obojętne i niewzruszone jak zwykle. Wyszedł na zewnątrz w eskorcie ponurych mężczyzn. Tam, nie zważając na rzęsisty deszcz, uniósł głowę i obrzucił smutnym spojrzeniem cały budynek. Po raz ostatni w swoim życiu widział to miejsce.

*

– To bardzo dziwne, panie Tomaszu – zaaferowany proboszcz siedział w biurze Korcza i przesuwał bez celu papiery leżące na blacie jego stołu. – To naprawdę bardzo dziwne, ale w księgach parafialnych nie ma najmniejszej wzmianki o pogrzebach tych trzech mężczyzn. Sprawdziłem wszystkie źródła i nic.

– Czy ma ksiądz jakieś przypuszczenie, czemu tak się mogło stać? – zapytał Korcz, zapalając papierosa.

– Otóż właśnie żadnego – proboszcz rozłożył bezradnie ręce. – Kroniki i księgi parafialne rejestrują każde, nawet najdrobniejsze wydarzenie z życia parafian. Zgony, chrzty, śluby. A tu nic. Ani przecinka.

– Sprawa wygląda cokolwiek tajemniczo – Korcz wypuścił kłąb dymu.

– Przejrzałem też całą stertę prywatnych dokumentów zostawionych przez moich poprzedników i okazało się, że proboszcz Męcki, który urzędował w naszej parafii właśnie w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, pisał coś na kształt osobistego notatnika. Oto on, panie Tomaszu. Sądzę, że jest tam pewien fragment, który powinien pana zainteresować.

Proboszcz podał Korczowi pożółkły i wypłowiały ze starości zeszyt.

– Na stronie trzydziestej drugiej pojawia się nazwisko Kobiela. Zenon Kobiela. Proszę poczytać.

Proboszcz wstał z fotela, pożegnał się i wyszedł.

Korcz ostrożnie otworzył rozlatujący się zeszyt, odnalazł wspomnianą stronę i przeczytał, co następuje:

 

Dziś znowu było u mnie UB. Pytali o Kobielę. Mam już powyżej uszu Polski Ludowej i jej socjalistycznych szpicli, którzy węszą spisek na każdym kroku. Powiedziałem, co wiem – Zenon Kobiela wraz z dwoma innymi pacjentami uciekł z kliniki uniwersyteckiego szpitala psychiatrycznego. Wiedzeni niezrozumiałym szałem czy też obłędem zakradli się nocą na cmentarz i poczęli niszczyć nagrobki. Zostali spłoszeni przez patrol milicji i zastrzeleni przy próbie ucieczki. Pochowałem ich w święconej ziemi, chociaż sam mam wątpliwości, czy była to słuszna decyzja...

 

Korcz zamyślił się. Zapiski proboszcza Męckiego przynosiły zdumiewające informacje. Puste groby okazywały się ostatecznym miejscem spoczynku pacjentów szpitala psychiatrycznego. Dla kogo mogli oni być aż tak cenni, że nawet po śmierci zakłócono ich spokój? I dlaczego ksiądz Męcki nie zanotował faktu ich pogrzebów w księgach parafialnych? Korcz odgarnął papiery walające się na jego biurku i sięgnął po książkę telefoniczną. Otworzył ją i pomagając sobie palcem, odszukał numer telefonu prokuratury rejonowej.

*

Ogródek piwny przy Rynku Głównym w Krakowie pełen był klientów. Podobnie zresztą jak setki innych ogródków piwnych w tym rejonie. Różnobarwny tłum turystów przelewał się w różnych kierunkach i często można było wyłowić z niego słowa padające w obcych językach.

Tomasz Korcz popijał piwo i patrzył przed siebie, rozkoszując się ciepłym wieczorem, chłodnym wiatrem muskającym policzki i przepięknym zachodem słońca. Był właśnie zajęty obserwacją pewnej niezwykle pięknej dziewczyny w nadzwyczaj kusej sukience, gdy poczuł na plecach ciężkie klepnięcie.

– Gdzie się patrzysz? – zapytał wesoło przystojny czterdziestoletni blondyn. – Nie wiesz, że oglądactwo to zboczenie i podpada pod paragrafy?

– Prawo to nie wszystko – uśmiechnął się Korcz. – Istnieją też uczucia, odczucia i doznania... zwłaszcza estetyczne. I miłość przede wszystkim. Miłość to piękna rzecz, Zyziu.

– Miłość to bardzo przereklamowane uczucie – odparł wesoło blondyn nazwany Zyziem. – Wiem, co mówię, bo od ponad dziesięciu lat jestem bardzo nieszczęśliwie żonaty.

– Czemu się więc nie rozwiedziesz?

– Wiesz, ile to trwa, Tomaszu? – westchnął Zyzio, siadając przy stoliku. – Poza tym jest jeszcze jedna rzecz, która krzyżuje mi plany. Otóż moja żona jest obrzydliwie bogata. I ma bardzo miłego męża. Żal mi po prostu tego męża.

Roześmieli się głośno.

– W czym rzecz? – zapytał Zyzio, gdy zamówił już piwo u młodej kelnerki o pryszczatym obliczu.

– Potrzebne mi są pewne informacje z ... uniwersyteckiej kliniki psychiatrycznej. Sam, jako osoba fizyczna i absolutnie prywatna, nie mam szans na uzyskanie żadnych. Natomiast ty jako prokurator występujący w imieniu państwa i prawa...

– Czyżbyś mnie chciał wrobić w jakiś przekręt? – Zyzio zdmuchnął pianę z piwa. – Wiesz przecież doskonale, że jestem niesprzedajny i nieprzekupny... poniżej pewnych sum, oczywiście...

– Doskonale to wiem – uśmiechnął się Tomasz – i dlatego proszę cię, żebyś to zrobił dla mnie za darmo.

– Uzyskał informacje za darmo? Ty wiesz, jaki to dzisiaj chodliwy towar? Niby jak?

– Po prostu – machając legitymacją.

– Jakie to proste! – Zyzio roześmiał się szczerze. – W czyim imieniu mam machać?

– Tu są nazwiska – Korcz podał mu kartkę. – Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa byli to pacjenci zakładu w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym.

– Trochę to dawno, mój drogi. A masz może coś, co nie jest objęte przedawnieniem, i na czym można by zrobić błyskawiczną i błyskotliwą karierę, hę?

*

Vincent Kort spędził następne dwa tygodnie w ciemnym, ponurym i wilgotnym lochu, w budynku, którego położenia nie potrafił określić. W momencie aresztowania albowiem zawiązano mu oczy czarną przepaską i przewieziono karetą do miejsca przeznaczenia. Tam został rozkuty i wrzucony do lochu. Nie przedstawiono mu żadnych zarzutów i nikt z nim nie rozmawiał przez długie czternaście dni. Jedynym widomym dowodem istnienia świata zewnętrznego była czyjaś ręka podająca mu przez otwór w drzwiach, z podziwu godną regularnością, podłe posiłki. Całe umeblowanie celi stanowiły wiadro i prycza. Raz na dwa dni głos z korytarza rozkazywał Kortowi podać wiadro przez otwór w drzwiach – wiadro było opróżniane i wracało tą samą drogą do celi.

Kort popadł w straszliwe zwątpienie graniczące z rozpaczą. Był w rękach rządu, to było oczywiste; sposób traktowania go jako więźnia był jednak dość lekceważący i szczególny. Był święcie przekonany, że aresztowano go przez pomyłkę – jedyne, co go niepokoiło, to okoliczność, że nikt do tej pory nie dał mu sposobności wyjaśnienia tej pomyłki. Sytuacja zmieniła się piętnastego dnia. Zaraz po pierwszym posiłku dwóch ponurych drabów wywlekło go z celi, zmusiło do założenia na głowę kaptura i poprowadziło niekończącymi się schodami w górę. Kort próbował liczyć stopnie, ale potknął się i kompletnie stracił rachubę. Znalazł się w jakiejś komnacie i gdy ściągnięto mu z głowy worek, oślepiony został jasnym światłem słonecznym wpadającym przez otwarte okna. Mrugając oczami, rozglądał się dookoła, próbując się zorientować w położeniu.

– Dzień dobry, Kort – odezwał się jakiś głos.

– Dzień dobry, rzeźniku – odezwał się drugi.

Vincent Kort odzyskał ostrość widzenia. Stał przed stołem pokrytym czerwonym suknem. Za stołem siedziało dwóch mężczyzn w urzędowych togach, a na blacie leżały rozłożone przybory do pisania i papier.

– Nazywam się Vincent Kort i jestem lekarzem. Panowie pomylili moją profesję...

– Nazywasz się Kort i jesteś rzeźnikiem, mordercą i szpiegiem – odparł ten, który zabrał głos w drugiej kolejności.

– To jakieś straszne nieporozumienie...

– Milczeć! – wrzasnął pierwszy z przesłuchujących. – Są dowody, i to dowody niezbite. Jedynie pełne wyznanie zbrodni i całkowita skrucha wpłyną na złagodzenie kary. Bo w tym momencie, dzięki swojemu zachowaniu, już wisisz, Kort!

Kort umilkł przerażony.

– O co jestem oskarżany? – zapytał po chwili cichym głosem.

Pierwszy ze śledczych rozwinął długi zwój pergaminu i zaczął czytać.

– Szpiegostwo na rzecz Francji, wielokrotne kontakty z konfidentami psa Mazariniego...

– Nigdy w życiu!

– Milczeć! – wrzasnął śledczy i czytał dalej: – Trzy morderstwa prostytutek... Cięcia zadane zostały precyzyjnie lekarskim skalpelem.

Kort zagryzł wargi.

– Rewizja przeprowadzona w domu oskarżonego przy 5 Paddington Street wykazała, co następuje – dowody zdrady w postaci podpisanych rachunków potwierdzających odbiór znacznych sum pieniędzy z rąk Francuzów, a także trupa kobiety, lat około dwudziestu, zamordowanej za pomocą skalpela. Trup ukryty był w beczce po kapuście w piwnicach rzeczonego domu...

– To jakieś...

– Milczeć! – wrzasnął znowu pierwszy śledczy.

Drugi natomiast uniósł w powietrze kawałek pergaminu i oświadczył:

– Tu jest zeznanie twojej żony. Przyznała się do współudziału w morderstwach.

– Moja żona! – Kort skoczył gwałtownie w kierunku stołu, ale natychmiast, z tyłu, przytrzymały go czyjeś silne ręce.

– Życie twojej żony i twojego dziecka jest w twoich rękach, Kort – powiedział cichym głosem pierwszy z przesłuchujących. – Popełniliście straszne zbrodnie, zaparliście się własnej ojczyzny, a jednak... a jednak Republika jest gotowa oszczędzić wasze życie.

– Co muszę zrobić?! – wychrypiał Kort, nadaremnie próbując uwolnić się z uścisku żelaznych dłoni.

– Dostarczyć informacji. Zostaniesz zesłany do kolonii karnej w Maryland, w Nowym Świecie. Jest tam grupa skazańców, która... która szczególnie nas interesuje. Są to byli bukanierzy, pastuchy kradnące świnie z pól, którzy jakimś dziwnym trafem weszli w posiadanie... posiadanie...

– ...dużej ilości złota i drogich kamieni – dokończył pierwszy ze śledczych – i mimo tortur trwających tygodniami nie zdradzili miejsca ich ukrycia. Twoje zadanie jest proste – będziesz konfidentem tak jak dotychczas, tyle że między piratami i na rzecz Republiki. Od tego zależy twoje życie i życie twojej rodziny.

Kort milczał. Jego położenie było beznadziejne – rozumiał to doskonale. Był potrzebny jako kapuś, ale tylko do momentu dostarczenia pierwszych wartościowych informacji. Potem czekał go stryczek. Aż bał się myśleć, co ci ludzie gotowi byli zrobić z jego żoną i synem.

– Zgadzam się... – wyszeptał głucho – nie mam wyjścia.

– Nie ma wyjścia – powiedział surowo pierwszy ze śledczych – ale to twój punkt widzenia. Trzeba było się zastanawiać nad sobą, gdy brałeś pieniądze od Francuzów albo gdy szlachtowałeś prostytutki w czasie rozpustnych orgii. I gdyby nie pan Smith...

Kort drgnął gwałtownie i podniósł głowę.

– Pan Smith?

– Wyprowadzić skazanego – powiedział drugi z przesłuchujących, pokazując gestem dłoni, że posiedzenie uważa za skończone.

*

Zyzio zadzwonił dwa dni później.

– Mam coś dla ciebie – oświadczył wesoło – wpadnij do mojego biura.

Tomasz Korcz pojawił się w prokuraturze trzy godziny po otrzymaniu telefonu i długo błądził pustymi korytarzami, nim odnalazł gabinet przyjaciela.

– Strasznie trudno tu do ciebie trafić. Scenografia jest iście kafkowska – oświadczył, wchodząc wreszcie do właściwego pomieszczenia.

– A to świetnie – Zyzio zaśmiał się szeroko. – To znaczy, że bazujemy na dobrych i sprawdzonych wzorcach. Siadaj i słuchaj, Tomaszu. Oto co mam do powiedzenia...

Tomasz usiadł, a Zyzio wyciągnął z kieszeni kilka zapisanych kartek papieru.

– Te twoje ptaszki to chemicy.

– Chemicy?

– Ściślej mówiąc, profesorowie chemii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bardzo znane nazwiska i szlachetne życiorysy. Kobiela, Muszyński i Opień – trzy wielkie postaci przedwojennej chemii. Postaci europejskiego formatu.

– Jesteś pewien? – Korcz zerknął na jedną z kartek. – Skąd zatem wziął się ten szpital psychiatryczny?

– Załamanie nerwowe, przepracowanie, lata w laboratoriach pośród trujących odczynników chemicznych, no i bach... Poszły im jakieś klepki. Czy ja wiem?

– Wszystkim trzem naraz? W tym samym momencie?

– A czemu by nie? Wiesz, jak to jest z naukowcami... Mądrości tego świata, nobel i nagle fiksum dyrdum. Wspólnota nauki i wspólnota fioła.

Korcz wpatrywał się uważnie w notatki.

– Tu są ich pełne życiorysy, tak? To wszystko zdobyłeś na drodze służbowej?

– Znikomą część – Zyzio roześmiał się głośno – a reszta to internet.

– Internet?

– Nie słyszałeś jeszcze o takim medium?

– Ależ owszem, ale nie przypuszczałem, że prokuratura może sobie pozwolić na stałe łącze. Finansowo ponoć kiepsko przędziecie, co?

– Pięknie – Zyzio ryknął śmiechem. – Ale jak widzisz, nie jest z nami tak strasznie źle.

– Cóż, zatem wypada mi serdecznie podziękować...

– Jakiś brzęczący dowód wdzięczności?

– Chyba nie dzisiaj – zaśmiał się Tomasz. – Twoi koledzy z drogówki oskubali mnie już do czysta.

– A szkoda – Zyzio zrobił smutną minę – bo mam jeszcze jedną informację do sprzedania.

– Tak mówisz?

– Ci trzej profesorowie współpracowali z wieloma osobami i asystentami. Jeden z nich, niejaki Stanisław Tobiasz, jeszcze żyje i nawet mieszka tu, w Krakowie.

– Żyje? – Korcz był szczerze zdumiony. – Masz adres?

– Oto namiar – Zyzio podał mu kolejną kartkę. – Tym razem z książki telefonicznej. Jak sam widzisz, jesteśmy przedsiębiorstwem, które wie, jak docierać do źródeł.

*

Korcz spędził długi wieczór, studiując życiorysy trzech chemików. Mimo że pochodzili z różnych rejonów Polski, całe ich dorosłe lata związane były z Krakowem. Razem w tysiąc dziewięćset piętnastym roku rozpoczęli studia i razem je ukończyli. Koledzy z roku, zawsze nierozłączni, zdecydowali się związać swoje życie zawodowe z Uniwersytetem i wszyscy trzej otrzymali asystentury. Opień brał w tym czasie udział w walkach frontowych i był ciężko ranny w owej słynnej bitwie pod Sommą we Francji. Zapadł też na „gorączkę okopową”, ale po długiej rekonwalescencji wylizał się jednak z ran.

Korcz przeglądał długą listę publikacji profesorskich i szczegółowe informacje dotyczące ich badań i osiągnięć. Mimo najlepszych chęci niewiele mógł jednak zrozumieć – z chemią był na bakier i zawsze przyznawał z rozbrajającą szczerością, że jest strasznym osłem w dziedzinie nauk ścisłych.

We wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku trzej towarzysze rozdzieleni zostali przez zawieruchę wojenną – Opień współorganizował obronę przygranicznego miasteczka Kuty, wespół ze znanym pisarzem Tadeuszem Dołęgą Mostowiczem. Dołęga zginął od kuli radzieckiego żołnierza, Opień zaś trafił do radzieckich łagrów.

Kobiela wyjechał na Pomorze, tam w październiku ujęty został w łapance ulicznej i zesłany najpierw do obozu przejściowego w Gdańsku-Nowym Porcie, a potem do niemieckiego obozu w Stutthofie, gdzie cudem uniknął masowych egzekucji. Resztę wojny spędził właśnie w tym obozie aż do momentu wyzwolenia go przez Rosjan w dniu dziewiątym maja tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku.

Muszyński brał udział w bitwie nad Bzurą, zwaną też „piekłem pod Kutnem”. Ciężko ranny, następne kilka miesięcy spędził w szpitalach. Dalsze jego losy wojenne były dość niejasne i trudno stwierdzić, co się z nim faktycznie działo.

Trzej przyjaciele spotkali się ponownie w lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku w Krakowie. A już pod koniec sierpnia tego samego roku wszyscy trzej trafili do uniwersyteckiego szpitala psychiatrycznego. Cóż takiego mogło się wydarzyć w tym czasie? Rozumując logicznie, władze Uniwersytetu powinny były z radością przyjąć ponownie w poczet pracowników tak wybitne osobistości naukowe. A jednak... ktoś zatrzasnął za nimi drzwi w zakładzie bez klamek.

W niejasnych okolicznościach późnym wieczorem piętnastego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku cała trójka zbiegła z kliniki. Dwadzieścia cztery godziny później wszyscy trzej zostali zastrzeleni nocą na cmentarzu Rakowickim, rzekomo pochwyceni w trakcie plądrowania grobów. A teraz okazuje się, że ich ciała wyparowały...

Korcz zapalił papierosa i zamyślony zapatrzył się w ciemne okno.

 *

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości